Kilkanaście metrów od nich strażnika to co widział wciągało coraz bardziej. Po ekranie z lewa na prawo jechały czołgi. N pierwszym planie widać było lufę działa. Przy pomocy czterech klawiszy ustawiało się odpowiednio działo, a potem - buch! - z lufy wylatywał pocisk, leciał ze świstem i trafiał albo nie w któryś z czołgów. Czołgi stawały w ogniu, otwierały się włazy w wieżyczkach i ze środka wyskakiwały małe figurki. Inne czołgi celowały w działo i trzeba było w nie trafić, zanim zdążyły strzelić. W myśli strażnik popędzał grającego: "Nie tu, w drugą! Wyżej! Wal w sukinsyna! Tak! Dobrze mu! Nie tu, w prawo! Strzelaj! Coś ty narobił?!". O pilnowanym hackerze po prostu zapomniał.

O piątej, po skontrolowaniu zawartości sześciu twardych dysków, sytuacja nie uległa zmianie. Dalej brakowało jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Nie znaleźli niczego, co pozwoliłoby podejrzewać kogokolwiek o autorstwo programu - źródła nieszczęść. Również ekipa kontrolująca Comnet nie miała żadnych sukcesów - albo program i tak został skopiowany, w jakiejś zakodowanej wersji, albo przeciwnik przyczaił się, planując uderzenie na później. Na krótkiej odprawie, w której wziął udział również Petras (wymagało to odnalezienia strażnika, który grał z synem jednego z informatyków w grę "Tank Destroyer"), ustalono że nie ma żadnych nowych informacji. Inspektor Mayer także rozłożył ręce - śledztwo stanęło w martwym punkcie. Postanowiono nie przerywać dotychczasowych działań, jako że nikt nie potrafił zaproponować lepszego rozwiązania. Delahayowi udało się ze spisu mieszkańców miasta wybrać według odpowiedniego klucza kilkanaście nazwisk ludzi, których wykształcenie mogło być przydatne przy doprowadzaniu do katastrof które się wydarzyły. Na liście figurował między innymi profesor Sivinsky, co wywołało powszechną wesołość sali. Delahay jeździł po mieście i sprawdzał wszystkie nazwiska z listy, jak dotąd - bez rezultatu.

Dwadzieścia minut po odprawie, kilka minut przed godziną szóstą, w mieście rozwyły się syreny karetek pogotowia. Niebieskie błyski świateł zwielokrotnione odbiciami od szklanych ścian budynków były doskonale widoczne nawet na czterdziestym piętrze. Tym razem nie trzeba było pracowicie wystukiwać żadnych numerów telefonów, żeby dowiedzieć się, co się stało. Zaraz po tym, jak pierwsze karetki przejechały ulicami w stronę rzeki, w gabinecie profesora Sivinsky'ego zadzwonił telefon. To był komisarz Kingery. Bez żadnego ostrzeżenia, w trakcie normalnego ruchu samochodowego, otworzył się most zwodzony na rzece. Kilkanaście samochodów spadło do wody, kilkadziesiąt innych wzięło udział w gigantycznym karambolu, jaki powstał na samym moście i na podjeździe do niego. Akcję ratunkową utrudniały ciemności - zaszło już słońce i cały teren trzeba było oświetlać przy pomocy reflektorów. Nie było żadnej pewności, że to kolejny przejaw działania szaleńca, ale nie można było tego wykluczyć.

Wszyscy członkowie Grupy ponownie zebrali się w sali odpraw. Na miejsce katastrofy natychmiast pojechał Gene, żeby sprawdzić, czy sprawa ich interesuje. Zaledwie zamknęły się za nim drzwi od windy, Petras coś sobie przypomniał. Zerwał się z krzesła na którym siedział, podbiegł do profesora Sivinsky'ego, przekazującego słowa komisarza i krzyknął:

już mi starczy                  co było dalej?